Biesy czyli magia nazwisk
Irena Bołtuć
Na afiszu Ateneum widnieją wielkie nazwiska: Dostojewski i Camus obok nazwisk czołowych artystów teatru przy ul. Jaracza. A jednak... Opuszcza się teatr z uczuciem pewnego niedosytu, zmęczenia, by nie rzec wprost - nudy.
Uważam za niecelowe porównywanie adaptacji Biesów Alberta Camusa z jej powieściowym oryginałem - nie tylko dlatego, że przeciętny widz nie musi znać znakomitej powieści Dostojewskiego, a więc taka komparystyka jest mu obojętna, ale przede wszystkim z tego względu, iż spektakl teatralny jest samoistnym, określonym zjawiskiem artystycznym, nie zaś maszynką do prezentowania literatury. Niestety, w moim przekonaniu adaptacja Camusa warunków, jakie określiłam wyżej, nie spełnia. Widzieliśmy dotychczas w Polsce wiele adaptacji znanego ze swej sceniczności Dostojewskiego. Były bardziej lub mniej udane. Była Zbrodnia i kara i Idiota, Białe noce i Wieś Stiopanczykowo, Bracia Karamazow obok Wiecznego małżonka, Gracz i Krokodyl. Słynna adaptacja Biesów zawiodła nasze oczekiwania. Może Albert Camus był zbyt zafascynowany Dostojewskim, by zdobyć się na selekcję wątków i postaci? Mamy w tym widowisku warstwę obyczajową, problematykę polityczną i filozoficzną analizę zła. Żadna z nich nie dominuje, powodując ogólne wrażenie niejednolitości stylu, niejasności akcji. Czy bohaterem adaptacji jest starszy pan Wierchowieński, jak to nam sugerują pierwsze sceny? Czy może opętany przez „biesy""Mikołaj Stawrogin i jego życie erotyczne? Czy nieszczęśliwy, zbuntowany Szatow, który tak tragicznie musi zginąć? A może Kiriłow - głosiciel filozofii samounicestwienia ludzkości? Czy wreszcie spiritus movens wolno toczącej się akcji - Piotr Wierchowieński, szara eminencja spisku? Każda z tych postaci w pewnych scenach pozostaje w centrum uwagi, by następnie zniknąć w cieniu kolejnego bohatera i kolejnej sprawy...
Przedstawienie w Teatrze Ateneum wprawdzie nie trwa czterech godzin, jak paryska prapremiera w roku 1959, lecz i tak jest zbyt długie. Długie i niejasne.
Reżyser spektaklu, p. Janusz Warmiński, choć skrócił Camusa, uzupełniając równocześnie narracyjny komentarz akcji - co należy zapisać mu na plus, to jednak nie zdecydował się na zasadnicze cięcia. Inscenizacja zatem nie zatarła niedostatków adaptacji. Trzeba było podjąć męską decyzję: albo realistyczny obrazek z końca ubiegłego wieku z jego konfliktami obyczajowymi, erotycznymi i powikłaniami psychologicznymi, albo skoncentrowanie uwagi na sprawie Stawrogina i Wierchowieńskiego, na oskarżeniu nihilistów i metod przez nich stosowanych. Pozostało jedno i drugie, a raczej ni to ni owo. Pod pewnym względem rozumiem p. Warmińskiego. Nie można zrezygnować z bohaterów powieści, jak Stawrogin czy Wierchowieński, a szkoda po prostu ze względu na efekt teatralny kapitalnych scen w domu Barbary Stawroginy. Tu - problem i konflikt utworu, tam - wdzięczne pole do popisu aktorskiego. Ale na ostatecznym rezultacie czyli na spektaklu - taki brak decyzji musiał się zemścić.
Jednolity styl utrzymała scenografia. Piękne, skrótowe rozwiązanie scen w surowym obramowaniu ciemnej boazerii - bez zbędnego przeładowania meblami czy rekwizytami - to niewątpliwy sukces pp. Skarżyńskich. Na tle dębowych ścian doskonale rysują się harmonijnie skomponowane kolorystycznie i piękne w rysunku kostiumy.
Przyjrzyjmy się teraz najmocniejszym atutom tego przedstawienia: aktorom. Czołówka aktorska teatru, a jednak i na nich odbiła się niejednolitość koncepcji adaptatora i niezdecydowanie reżysera. Największa grupa reprezentuje obyczajowy styl gry, bliski teatrowi Czechowa czy Ostrowskiego. I w ramach tego stylu widzimy szereg kreacji aktorskich. Z niewątpliwym urokiem prowadzi narrację p. Ignacy Machowski - prosty, bezpośredni i ujmujący. Potrafi nawiązać kontakt z widownią, przykuwając bardziej jej uwagę niż niektóre sceny dramatyczne. Świetna jest dawno niewidziana na scenie p. Hanna Skarżanka w roli „Matki-Rosjanki", stanowczej i ciepłej, bezwzględnej i kochającej, matki, swatki i matrony. Obok niej p. Jan Świderski w kapitalnie zarysowanej roli Stiepana Trofimowicza, nauczyciela wielbionego przez młode dziewczęta, a kochającego starszą panią Stawroginę. Niepotrzebnie tylko postarza swego bohatera: Wierchowieński ma w sztuce zaledwie 52 lata a nie 70! Seniorom dzielnie sekundują młodzi: p. Elżbieta Kępińska w roli Marii delikatnie zaznacza jej kalectwo i chorobę umysłową, p. Andrzej Seweryn stwarza tak bardzo rosyjski typ "studenta" - młodego człowieka, szlachetnego i impulsywnego, nieszczęśliwego zapaleńca. Na zasadzie kontrastu budują swe role piękne panie: Jędryka i Seniuk.
W zupełnie innej konwencji zagrali swoje role p. Chamiec i p. Kowalski. Niewątpliwie czuliby się lepiej w sztuce Ibsena czy Strindberga niż Dostojewskiego. Grali obsesje i nastroje, było w nich coś niepokojącego, intrygującego, ale nic ponadto. Nie wiem, czy to wina adaptatora czy aktora, ale w roli Stawrogina brak konsekwencji psychologicznej. Postać ta wiele zapowiada na początku przedstawienia potem jednak pozostaje na uboczu głównych wydarzeń sztuki, by nagle zabłysnąć w przeniesionej jakby z filmu Matka Joanna od Aniołów scenie spowiedzi, i... za kulisami dokonać diabolicznego żywota. Kiriłow p. Kowalskiego jest postacią z innej sztuki, przenieślioną na grunt rosyjski. Jego filozofia samozniszczenia ludzkości zaledwie wątłą nitką wiąże się ze spektaklem. Snuje się po scenie samotny, choć ludziom życzliwy, a duchowe rozterki programowego samobójcy w subtelnym, miękkim wykonaniu p. Kowalskiego, bardziej przypominają tradycje literackie Skandynawów niż naszych wschodnich sąsiadów,
Wreszcie dwa poważne grzechy: Piotr Wierchowieński i kapitan Lebiadkin. Pierwszy w wykonaniu p. Mariana Kociniaka przypomina sympatycznego cwaniaczka - Franka Dolasa, drugi - trafił na tę scenę przypadkiem z Niech no tylko zakwitną jabłonie Agnieszki Osieckiej. Wierchowieński jest postacią prowadzącą akcję. Jeżeli to nie jest człowiek opętany przez „biesy" będący na usługach gubernatora i załatwiający po drodze własne, brudne interesy pod pozorem działalności rewolucyjnej - nie ma problemu Biesów. A tymczasem trudno wprost uwierzyć, że ten Piotr może być synem starego nauczyciela i że p. Skarżanka toleruje go w swoim salonie, dziwimy się też, skąd może on mieć taki wpływ na spiskowców. P. Bilewski w roli kapitana Lebiadkina jest bez przerwy pijany, gra ostro, hałaśliwie, krzykliwie i operetkowo. Żaden z bohaterów Biesów, a szczególnie Mikołaj Strawrogin, nie podałby mu nawet ręki...
Nie dajmy się urzekać magii nazwisk, nawet jeżeli chodzi o samego Camusa. Przyznajmy teatrowi Ateneum słuszne ambicje wystawienia sławnego utworu Dostojewskiego, lecz takie jest prawo życia, że im wyżej się mierzy, tym wyższe stawia się wymagania.
„Kultura" 1971 nr 19
Powiązane przedstawienie: