Świderski gra Solomona

Jan Paweł Gawlik

Ten aktor zna wagę zaskocze­nia - podobnie jak zna ją autor sztuki. Upływa sporo scenicznego czasu na rozmo­wie o niczym między Wikto­rem a Esterą w Cenie Arthura Millera, granej w warszawskim Ateneum, zanim w drzwiach graciarni, znakomicie zagęszczonej przez wiszącą nad głowami ciżbę krzeseł i foteli różnych stylów, pojawi się długo oczekiwany nabywca - a z dialogu wynika, że nawet wybaw­ca - wielki i prężny agent meblo­wy, by zabrać cały ten majdan i, zapłaciwszy godziwą cenę za świa­dectwa zamożności i wygody proto­plastów, pogrążyć bohaterów w złudnej euforii. 

W narkotycznym poczuciu znaczenia i siły, jaką da­je posiadanie kilkuset biletów płat­niczych banku amerykańskiego, bardziej przydatnych współczesne­mu człowiekowi od kilkunastu an­tyków potrzebnych jedynie zamoż­nym amatorom. Wartość takiego oczekiwania zna również dobrze reżyser przedstawienia, Janusz Warmiński, skoro niecierpliwość udziela się widowni i razem ze znaj­dującą się w tarapatach parą wy­glądamy z utęsknieniem spodziewa­nego businessmana: chociaż ten ostatni efekt jest może odrobinę przypadkowy i poza zręcznością re­żysera wynika po trosze z jałowości dialogu, udzielającej się łatwo również wykonawcom. Oczekujemy człowieka interesu, rzeczowego, od­powiednio energicznego, skażonego zapewne grzechem swego zawodu, ale unoszącego się przecież na po­wierzchni przyzwoitości dzięki god­ności i zobowiązaniom rzeczoznaw­cy - a spotykamy się z aktorem, który ów walor zaskoczenia dopro­wadza do perfekcji. Wie, że szok wywołany impetem pierwszego, od­powiednio przygotowanego natar­cia decyduje często o powodzeniu roli. 

Zamiast spodziewanego busi­nessmana wkracza więc na scenę schorowany i ubogi starzec, żywy relikt lat trzydziestych - zadysza­ny i kaszlący. 

Wkracza ostrożnie, umęczonym i powolnym krokiem, jakby demonstrował liczbę pięter, które przyszło mu pokonać.. Atakuje biologią, wiekiem, wyraźną astmą i płytkością oddechu, drżeniem rąk i wiotkością ciała, wszystkimi przy­padłościami dziewięćdziesięcioletniej starości, połączonymi hojnie z mno­gością społecznych charakterystyk. Długi zrudziały prochowiec i tecz­ka pamiętająca lata Wielkiego Kry­zysu łączą się z kaprawym załza­wionym okiem, biologia z historią - i staje przed nami postać jakby przeniesioną z obrazu Rembrandta, tego, który w dorobku wielkiego Holendra jest genialnym studium starości. Jest to, co się zowie, brawurowe wejście - wyzyskujące do końca efekt niespodzianki. Podobnie poja­wia się na scenie Alfred Doolittle, ojciec Elizy, by otrzymać godziwą cenę za córkę zamieszkałą u profe­sora Higginsa; a kto widział wkra­czającego w tej roli Kurnakowicza wie, czym może być zaskocze­nie spowodowane jaskrawą cha­rakterystyką prezentowanego boha­tera. Ale Doolittle to tylko obyczajowość; egzotyczna, zapewne, trud­na, niewątpliwie, lecz tylko obycza­jowość. Świderski w roli Gregory Solomona zwiększa sobie niewspół­miernie skalę trudności: do gęstej charakterystyki obyczajowej doda­je rzetelne studium starości. Sta­rości witalnej i przeciwstawiającej się umieraniu ale podległej prze­cież prawom lat. Starości ożywionej i rezonerskiej, wyrosłej z koniecz­ności walki, ale świadomej równo­cześnie naturalnego kresu. 

Kto zna Świderskiego, a jest to aktor, którego nie znać nie wypada, wie, ile aktorskiej metamorfozy kryje się w tym ruchliwym staruszku ukształ­towanym przez całe epoki koniunk­tur i kryzysów, wyrzuconym przez życie wyraźnie na margines, a nad­rabiającym sarkastyczną mądrością oczywistość swojej porażki. 

Ile ak­torskiego realizmu - rodem z tra­dycji Królikowskiego i Kamińskiego, z płócien Gierymskiego, z obra­zów Gotliba, realizmu pełnego wy­trawnego cyzelatorstwa i interpre­tacyjnej brawury. I jaką w zwią­zku z tym drogę odbył ten aktor od swojej codziennej prywatności do tej postaci zaskakującej nas oto nasyceniem i radykalnością środ­ków. To nic, że pojawiają się wśród nich dalekie reminiscencje Stare­go z Krzeseł i Romulusa z dra­matu Dürrenmatta, że odnaleźć w nim można echa z Berengera i z Wujaszka Wani, skoro równocześ­nie pojawia się nowa jakość nie po­siadająca dostatecznych analogii w dotychczasowej twórczości tego ak­tora.

Świderski, operując wielością cha­rakterystyk, u których źródeł tkwi obserwacja i wysoka sprawność transfiguracji, posiada równocześ­nie wyraźnie ukształtowany zmysł harmonii. Zdolność ta pozwala na potrzebne, wyrażenie i uszeregowa­nie charakterystyk służących plas­tyczności opisu, przy czym aktor jakby nie liczył się ze skalą trud­ności: posługuje się swobodnie każdym chwytem niezbędnym jako element budowanej postaci. Jednym z takich środków - obok techniki ruchu ożywionego nerwo­wością, a porażonego wiekiem - jest głos, który powinien być w tej roli głosem starca, dość znacznie różniącym się timbrem i barwą od prywatnego głosu aktora. Powinien być, więc jest na granicy zadyszki i falsetu, wysoko ponad prywat­nym głosem Świderskiego. Jest jako element charakterystyki, ostry i konsekwentny, pogłębiający jeszcze naturalną drażliwość i ruchliwość tego człowieczka, który przez cały czas, czujny i niespokojny atakuje partnerów w stałym poczuciu za­grożenia. Stałość tego zagrożenia wypływa u Solomona z nawyku przeciwdziałania, w którym to przeciwdziałaniu osobowość i filo­zofia starego rezonera odgrywają na scenie tak wybitną rolę. Jest to głos z lekka sepleniący i jakby pomię­ty, nie matowy, ale właśnie pomię­ty, pełen starczych zadyszek i kaszl­nięć, nieporadności i żywotności pospołu. Głos wyostrzony dodatko­wo dyskretnym żydłaczeniem.

Ten chwyt, niegdyś tak popular­ny na polskiej scenie, okazuje się brawurowym wyostrzeniem postaci, pograniczem szmoncesu, niezwykłe efektownym, chwilami aż niebez­piecznym popisem zręczności i ak­torskiej dezynwoltury. Akcent ten w połączeniu z pewną jaskrawoś­cią gry również w innych partiach roli, spycha postać w stronę ostrej komedii obyczajowej rozumiejącej jednak walor refleksji i liryki. 

Solomon Świderskiego i Millera staje się jakby młodszym kuzynem Ży­da z Wesela, a brawura gry i doniosłość komentarzy, jakie postać ta wygłasza, czynią z niej nie tyl­ko pierwszoplanowego bohatera Ceny ale rozbijają przedstawie­nie na dwie dość niespójne warstwy, z których jedna jest mętnym i nud­nym moralizowaniem o ludzkiej od­powiedzialności i dowolności losu, gdy drugą, wyraźnie nad nią góru­jącą, wypełnia bez reszty solowy po­pis Świderskiego. 

Aktor wskrzesza w ten sposób sięgające Rozmaitoś­ci tradycje wielkiego gwiazdorstwa, wymarłe, wydawałoby się, w tyglu reform, zostaje jedynym suwerenem przedstawienia, magnesem ściąga­jącym do Ateneum tłumy war­szawiaków.

Jest wydarzeniem wyróż­niającym się w szarej codzienności naszego teatru, odzwyczajającego nas wytrwale od solistów tej ran­gi. Wydarzeniem nieco dwuznacz­nym jeśli zechcemy pamiętać o zdyscyplinowanej jak dotąd biografii artystycznej tego aktora, który osiągając łatwo przewagę nad protagonistami zawsze liczył się jednak z prawami zespołowości i wymoga­mi przedstawienia. Tutaj, po raz pierwszy, Świderski postawił się ponad. Radykalność jego gry, świetność i jaskrawość środków stworzyły wyraźną cezurę pozwala­jącą mówić o dwoistości przedsta­wienia, w którym naprawdę liczył się tylko ten solista. Liczył się, bądźmy szczerzy, nie tylko dla star­czej nerwowości pomiętej twarzy i zaczerwienionych nad okularami oczu, ale i dla pytań, które stwarzał, dla odpowiedzi, których - udzielał. Dla filozofii trwania wyrażają­cej się w paradoksalnych stwier­dzeniach i dowcipnych niedopowie­dzeniach, dowodzących pozornej relatywności rzeczy - gdy przekora była tu tylko środkiem obrony. By­ła mimikrą, próbą podporządkowa­nia małych prawd wielkiej praw­dzie, tego co zmienne i relatywne, temu co naprawdę ważne: życiu. Walce o trwanie w okrutnym dla słabych królestwie zysku i stopy procentowej, gdzie jedynie dolar, coraz trudniejszy do zdobycia dla starego osamotnionego człowieka, daje mu jeszcze szanse istnienia.

W komediowych i ironicznych charakterystykach grał dramat kon­sekwencji i uporu, dramat ludzkiej godności zagrożonej nieustannymi przeciwnościami losu i kaprysami partnerów, nie mówiąc już o upo­korzeniach wieku. Grał gorzką i śmieszną mądrość, która - jak każ­da mądrość wytarta z charaktery­zującego ją folkloru - okazuje się zawsze mądrością rodzaju ludzkiego, i odniósł w tej roli wielki sukces. Ale chociaż osiągnięta została po­trzebna harmonia, rzecz odbyła się na granicy poślizgu, w zapierającej dech brawurze, gdy porwani zuch­wałością działań patrzymy urzecze­ni, ze ściśniętym sercem, na prze­bieg popisu grożącego wyraźnie wy­łamaniem bandy. Była to przemy­ślana i sprawdzająca się taktyka aktora, zbyt świadomego, by prze­ciwstawiać mu jakiekolwiek niepo­koje.

Pokazano nam niewątpliwie jed­ną z efektowniejszych postaci po­wojennego polskiego teatru. Ale opuszczając widownię Ateneum o­puszczałem ją pełen refleksji, czy popis, jaki zaprezentował tym razem wielki aktor, jest istotnie tym, czym się wydaje: tryumfem.

[Miejsce publikacji nieustalone]


Powiązane przedstawienie:

Cena