Wydrążeni przez życie
Józef Szczawiński
Prapremiera najnowszej jak dotąd sztuki Arthura Millera pt. „Cena", odbyła się w lutym 1968. Teatr Ateneum w Warszawie wystawił ją w początkach maja br. [1969], a więc dość szybko. Wspominam o tym dlatego, że szybkość reakcji na nowości dramaturgii obcej, nawet jeśli weźmiemy pod uwagę trudności z tłumaczeniem, formalnościami itp. nie jest na ogół mocną stroną działalności naszych teatrów.
W tej sytuacji rok to naprawdę niewiele. Krytycy na Zachodzie przyjęli Cenę z pewną rezerwą - uzyskała ona jednak wysoką notę u publiczności. Miller powraca w tej sztuce zarówno pod względem tematu jak i głównych wątków problemowych do swoich sztuk „rodzinnych", do motywu klęski bohaterów uwikłanych w los swojej rodziny. Wyrazem tego losu jest krach finansowy, przybierający charakter kataklizmu przerzucającego się z pokolenia na pokolenie. Jest nim także klęska moralna, której źródła tkwią w sprzeniewierzeniu się - także w imię ocalenia pozycji społecznej rodziny - podstawowym racjom etycznym. I tu skutki ponosi następne pokolenie. Tak dzieje się w Śmierci komiwojażera, w sztuce Wszyscy moi synowie, a także w niezbyt udanym dramacie autobiograficznym Po upadku. W Cenie zbiegają się więc wątki tematyczne tamtych sztuk.
Człowiek Millera jest zdeterminowany, ale nie bierny. Określony przez przerastające go i zawikłane sytuacje, lecz nie pozbawiony możliwości wyboru. Wybór ten dokonuje się w kategoriach moralnych, ale i tu czyhają niebezpieczeństwa pomyłek, które decydują o całym życiu.
Wiktor poświęca się dla ojca, i poświęcenie to okazuje się nonsensem, jeśli przyjmiemy kategorie logicznego rozumowania, sprawdzającego się w warunkach społeczeństwa, które swoje hierarchie wartości zbudowało wyłącznie na zasadzie materialnego powodzenia. Pojawia się też odwieczny motyw winy, ale nie rozumianej jak u Kafki w kategoriach swoistej metafizyki, ani też w ramach systemu etycznego chrześcijaństwa, ale jako błędu indywidualnego bohatera wobec praw ukształtowanych przez konkretną zbiorowość. Jeśli są to prawa nieludzkie, to poczucie winy nabiera wymiaru tragicznego, bowiem nie ma wyjścia dla bohatera, który im ulega, ale i chce je jednocześnie przezwyciężyć.
Miller w swojej nowej sztuce zastosował metodę nakładania się różnych warstw czasu, przy jednoczesnym zachowaniu realistycznych konwencji dramaturgicznych. Na konfrontacje z przeszłością nakładają się obszerne dygresje na tematy moralne, rozpatrywana jest słuszność decyzji z punktu widzenia ogólnoludzkich norm etycznych. Wyrastają wątki, dygresje; autoanaliza działa, piętrzą się wątpliwości bohaterów, dialog staje się zawikłany. Widz traci chwilami kontrolę nad biegiem myśli bohaterów, mimo przejrzystości w prowadzeniu przez reżysera tej sztuki i mimo dążeń aktorów. Przede wszystkim dążenia Stanisława Zaczyka w roli Waltera Franza do większej przejrzystości postaci. Podobnie gra Hanna Skarżanka, upraszczając trochę motyw działania Estery Franz - kobiety zmęczonej niedostatkiem, pragnącej żyć „na poziomie".
Arthur Miller zdawał sobie sprawę z trudności, jakie niesie widzowi sztuka i wprowadził postać starego handlarza meblami Gregory Solomona, który jest komentatorem losów i przeżyć bohaterów. Zarazem spełnia on rolę komicznego przerywnika, przynoszącego momenty odprężenia w zbyt monotonnej i zawiłej akcji.
Ta postać Solomona zafascynowała reżysera, a w realizacji Jana Świderskiego urosła do roli niemal wiodącej. Solomon Świderskiego nie jest postacią z zewnątrz, choć komentuje postawy innych bohaterów sztuki. Prezentuje dzieje swojego życia ze smutnym humorem, przedstawia swoje upadki i podźwignięcia się, swoje klęski; z których największą była śmierć córki. Jest jednak zbyt stary i zbyt mądry, żeby być tylko tragicznym. Ocalenie znajduje w działaniu, choć to działanie przynosiło mu klęski. Największą klęską była dla niego bezczynność, dlatego Jan Świderski ukazuje go w pierwszej scenie jako przeraźliwie zmęczonego, sepleniącego starca, niemal odrażającego w swojej bezradności, którego ożywia perspektywa działania, narkotyzuje widok mebli, porywa transakcja. Ten strzęp człowieka przeradza się w „śmiesznego staruszka", a potem w dowcipnego „filozofa". Solomon osuwa się w scenie ostatniej w starość i śmierć tak spokojnie i naturalnie, jak płomień świecy gasnący po chwilowym wzlocie. Uwikłany w konieczności swojego czasu i środowiska nie jest patetycznym bohaterem, który by szedł przeciw niosącemu go nurtowi. Stary aferzysta uchwycił się jednego wątku w swoim życiu - działania, które stało się dla niego wartością samoistną. Teraz jest już na tyle stary i mądry, mimo swojej śmieszności, że umie swoje życie i życie innych oceniać z dystansu, choć nie pozostaje bierny. Jeszcze jedna wybitna rola Jana Świderskiego, który podobnie jak w roli Romulusa pogodził tu śmieszność z dramatyzmem wewnętrznym kreowanej przez siebie postaci.
Dobre przedstawienie sztuki, która posiada swoje mielizny i zbędne zawiłości. Jest to sukces głównie reżysera Jerzego Warmińskiego i aktora - Jana Świderskiego.
„Kierunki 1969 nr 21
Powiązane przedstawienie: