Yerma
Leonia Jabłonkówna
„Poemat tragiczny" - tak określił Federico Garcia Lorca swój utwór o Yermie - kobiecie bezpłodnej. W istocie nie jest to normalna „sztuka"w tym sensie, jaki przywykliśmy nadawać tekstom przeznaczonym na scenę.
Niewiele się w niej dzieje; nie wielość zdarzeń i nie błyskotliwość nieoczekiwanych spięć myślowych wyznacza jej konstrukcję. Jeden i zasadniczy motyw: motyw niespełnionego macierzyństwa, motyw zranionego w najgłębszym swym rdzeniu instynktu kobiety, wypełnia ją bez reszty, przewija się w różnych wariacjach, rozbrzmiewa wciąż dynamiczniej, wzbija się na wysokość najwyższej nuty, dźwięku nie do utrzymania w ostrym napięciu; wtedy głos prowadzący załamuje się i pęka, zalega cisza, cisza groźnego finału muzycznego. Bo to raczej udramatyzawana pieśń: pieśń-zawodzenie, pieśń-lament niezaspokojonej namiętności, skarga skrzywdzonego żywiołu.
Yerma - kobieta pozbawiona swego wypełnienia, żali się, wzywa ratunku i rozpacza, tak jak w ludowym śpiewie wzdycha nad sobą złamane drzewo, pusta ugorna ziemia.
Oczywiście, ten motyw zasadniczy podlega w przebiegu całego utworu mutacjom i transpozycjom, realizuje się i rozwija na różnych planach - poprzez zmienne fazy stosunku bohaterki do męża, poprzez jej zetknięcia się z innymi postaciami sztuki, poprzez powtarzające się próby przełamania fatalistycznie zamkniętego koła losu (poddanie się zabiegom magicznym, mającym odczynić zły urok, pielgrzymka pokutna itd.), a wreszcie wyładowuje się w tragicznym akordzie finalnym - w morderstwie, które musi być uznane za typową katastrofę dramatyczną. Ale te wszystkie elementy zmienne kształtują się raczej na zasadzie zwrotek jakiejś swoistej "wieści gminnej", aniżeli typowych cząstek kompozycyjnych, tworzących „akty" czy „obrazy" zwykłej konstrukcji dramatycznej. Nie akcja, nie podstawowe w sztuce scenicznej dzianie się, stanowią o dynamice tego utworu, lecz jego liryczne nasycenie.
Czy ten szczególny charakter sztuki, ustawiający ją poza ramami normalnego kształtu dramatycznego, wyrokuje o jej niesceniczności? Zdecydowanie słaba frekwencja na przedstawieniu warszawskim, wyraźny brak żywszego oddźwięku na widowni, świadczyłby pozornie, że ów „strumień piękności", strumień najczystszej poezji tryskający z każdego słowa tego tekstu, istotnie niezdolny jest do przebicia się poprzez zaporę rampy, że odbiorcą jego może być raczej czytelnik aniżeli widz teatralny.
Ja osobiście sądzę inaczej.
Wydaje mi się, że Yerma" zawiera elementy - zwłaszcza w tej swojej warstwie, która wywodzi się z owej ludowej percepcji zjawisk - szczególnie ważkie i cenne właśnie dla interesu dzisiejszego teatru. I - jeżeli je tylko odpowiednio uwypuklić i zamknąć w kształt zgodny z ich naturą - Yerma nie tylko wytrzyma próbę sceny, ale może przemówić niezmiernie sugestywnie i zapłodnić ożywczo skostniałą i zasklepioną w pewnym abstrakcyjnym schemacie wyobraźnię dzisiejszego widza.
Człowiek współczesny utracił bezpośredni kontakt ze światem otaczającym, zatracił jakiś organiczny, chciałoby się rzec, substancjalny z nim związek. Stało się to oczywiście w wyniku ogromnego i niezmiernie złożonego procesu, historycznego (urbanizacja, przerost techniki i industrializacji, automatyzacja itd. itd.), nad którym, rzecz prosta, trudno się na tym miejscu rozwodzić. Niezależnie jednak od jego oceny z punktu widzenia praktyki życiowej - trudno nie stwierdzić pewnych ujemnych jego skutków w dziedzinie zjawisk artystycznych. W tym zakresie spowodował on bezsporne szkody; oddalenie od konkretu, nazbyt abstrahujący, jednostronnie pojęciowy stosunek do rzeczy i zjawisk, wywołuje zmniejszenie wrażliwości „naczyń chłonnych", zwiotczenie i wyjałowienie, atrofię niemal pewnych komórek wyobraźni. Nasz aparat odbiorczy reaguje coraz słabiej na jakości zmysłowe, odbija obraz świata w schematycznie zniekształconym, wyłącznie konturowym uproszczeniu. Tak jakby na szeroko rozwarte i bystro dotąd patrzące oczy nałożono szkła, w których matowieje i szarzeje, albo przeciwnie - nabiera nieznośnej pocztówkowej politury - kontrastowo zróżnicowana, mieniąca się nieskończoną gamą odcieni, barwa świata. Na tym tle twórczość Garcii Lorca, a Yerma w szczególności, stanowi jakieś uzdrawiające antidotum. Jej głębokie, integralne związanie z naturą, poddanie się prawom jej rytmu, kadencji jej oddechu, jej wielkiego falowania; wyostrzona wrażliwość na konkret, na jego kształt namacalny, jego strukturę; nieomylne poczucie jego każdorazowej funkcji - wszystkie te elementy wywodzą sztukę o tak wysokiej randze artystycznej z tej samej czarnoziemnej gleby, z jakiej czerpie soki każda samorodna twórczość ludowa; nadają wysublimowanej wizji poetyckiej pełnię i rumieniec życia.
Nie mówiąc już o urzekających piosenkach Yermy, stanowiących jedyne w swoim rodzaju transpozycje motywów ludowych, cały materiał tekstowy jest wyrazem takiego właśnie nastawienia do rzeczywistości widzialnej. Świadczyć może o tym pierwszy z brzegu fragment, wybrany na chybił trafił. Przyjaciółka Yermy, młoda dziewczyna, buntuje się przeciwko ciasnym, zmurszałym normom krępującym swobodę jednostki:
„...Wszyscy ludzie siedzą w swoich chałupach i każdy robi to, czego nie cierpi. Przecież człowiekowi najlepiej jest na szosie, na ulicy czy w polu. Idę sobie do źródełka, wchodzę na wieżę, dzwonię jeśli mi się podoba, a jeśli mi się zechce pić - piję wodę z anyżem".
Czyż nie jest to zwięzłe, operujące najbardziej namacalnymi realiami, a zarazem jakieś nadrzędne, trafiające do wszystkich przeciwstawienie dwóch kategorii życia? A oto słowa Yermy, skarżącej się na opuszczenie i nienormalność swej egzystencji:
„Często wstaję nocą, aby podrzucić paszy wołom. Nigdy tego dawniej nie robiłam, bo żadna kobieta tego nie robi. I gdy chodzę po klepisku obory, moje własne kroki dudnią mi w ciemnościach jak kroki mężczyzny".
Trudno chyba o bardziej lapidarny skrót przekazujący całą niewyrażalną aurę pewnego skomplikowanego procesu psychicznego. Wyraz nadrzędny, siła i prawda tego poetyckiego uogólnienia osiągnięte zostały nie na drodze spekulacji myślowej, czy jakichś omówień metaforycznych, lecz poprzez konkret sytuacyjny, poprzez ewokację pewnej określonej, przyswojonej doświadczeniem, przeżytej realności.
Zatem - realizm? To słowo nie ma w tej chwili dobrej prasy, wywołuje niemal panikę. Ironicznym prawem kontrastu utożsamiane jest przez niektórych - w odniesieniu do sztuki - wręcz ze wstecznictwem. Ale pojęcie realizmu jest szerokie i przekracza wąskie ramy „dosłowności" czy „naśladownictwa", w jakie ostatnio próbują je wtłoczyć powierzchowne kanony ogólnikowej „nowoczesności".
Realizm jako punkt wyjściowy przy interpretacji rzeczywistości bynajmniej nie musi zamykać drogi do jej artystycznego przetworzenia; przeciwnie, może stać się tego przetworzenia aktywnym współczynnikiem. To właśnie ma miejsce w przypadku Yermy. Podbudowa realistyczna nie tylko nie spłaszcza i nie „naturalizuje" tutaj wizji poetyckiej, ale przydaje jej światłocieniowej głębi, wyostrza i dynamizuje jej rysunek, nadaje jej tę szlachetną szorstkość i gruboziarnistość faktury, jaka cechuje piękne rękodzieło ludowe. Odebranie Yermie tego realistycznego współczynnika pozbawia ją substancji podstawowej, niezbędnych dla jej organizmu artystycznego tkanek ustrojowych.
Wydaje mi się, że taki właśnie błąd obciążył realizację tego utworu na scenie Ateneum i spowodował osłabienie jej wyrazu, ów szczególny „opad", którego byliśmy świadkami. Ten błąd dotyczył przede wszystkim rozwiązania scenograficznego. Przestrzeń sceniczna potraktowana została nazbyt abstrakcyjnie i „neutralnie", z wyeliminowaniem wszelkich aluzji pejzażowych i środowiskowych. Jedynym elementem mającym symbolizować „klimat", „koloryt lokalny" tła, stał się wyabstrahowany motyw ornamentacyjny, sam w sobie interesujący i pełen autonomicznych walorów malarskich, lecz zawieszony w próżni - i dosłownie, i w sensie swej całkowitej izolacji od jakichkolwiek realiów, zarówno materialnych jak psychologicznych. Otóż, odrzucając, rzecz prosta, wszelką konwencję naturalistyczną przy tzw. „odmalowywaniu tła", należałoby, moim zdaniem, nawiązać jednak do realiów, a w każdym razie do charakteru krajobrazu; poprzez skrót, poprzez jeden choćby, ale syntetyczny element, stworzyć sugestywny odpowiednik ziemi andaluzyjskiej, tego szczególnego klimatu, w którym zrodziła się tragedia Yermy. Innymi słowy materiał sztuki domaga się symboliki wizualnej, przemawiającej nie tyle do skojarzeń intelektualnych, ile do bezpośredniej wrażliwości widza, do jego wyobraźni.
Konsekwentnie w stosunku do założenia scenograficznego potraktowana została interpretacja aktorska. Poszła ona również po linii pewnego wyabstrahowania i oschłości wyrazu. Chwalebna skądinąd wstrzemięźliwość, tendencja do odpatetycznienia, do „uzwyczajnienia" mowy scenicznej, w ramach tego tak namiętnego, tak przesyconego żarem emocjonalnym tekstu - zawiodła, przekształciła się w monotonię, wywołała wrażenie ubóstwa i szarzyzny.
Antonina Gordon-Górecka, jedna z najbardziej utalentowanych i wrażliwych aktorek młodego pokolenia, jakby w obawie przed nadmiarem, przerysowaniem ekspresji, zamknęła się niejako w sobie, nie pozwoliła się ponieść tej wielkiej fali wzruszeniowej, jaką przesycona jest postać Yermy; dała logiczną i obiektywnie prawdziwą analizę psychologiczną postaci, ale zagubiła po drodze jej prawdę poetycką.
Niewątpliwie przyczyniło się do tego również świadome założenie inscenizacyjne, nie dające aktorom oparcia w rekwizytach i związanych z nimi czynnościach, ograniczające do minimum ich funkcjonalizm, ustawiające ich w przestrzeni możliwie zneutralizowanej i bezimiennej.
Te wszystkie współczynniki realizacji przesunęły sztukę w obcy jej wymiar: wyznaczyły jej rolę scenicznego „argumentum", mającego ilustrować jakąś tezę, przeprowadzającego analizę intelektualną. A poetyka Yermy jest zupełnie innego gatunku: jej żywiołem jest liryka, jej funkcją jest bezpośrednie przekazywanie świata.
Szkoda, że ten czysty i świeży dźwięk zatracił się w tonacji przedstawienia. Szkoda i ze względu na przedziwne piękno samego utworu, i ze względu na poważny wysiłek, ambicje twórcze i wyraźne możliwości potencjalne teatru. W tym wypadku nie zawinił bowiem brak pietyzmu, czy niedostatek uzdolnień; zawinił pewien nadmiar, który kiedy indziej - zwłaszcza w naszych stosunkach teatralnych - może być uważany za cnotę; nadmiar koncepcji pojęciowej, nadmiar ingerencji intelektualnej wobec rządzącego się własnymi prawami burzliwego żywiołu poezji.
„Teatr" 1957 nr 10
Teatr nr 10 15 maja 1957
Powiązane przedstawienie: