Teatr Janusza Warmińskiego
August Grodzicki
To było w Zakopanem, styczeń 1945. Od paru miesięcy roiło się tu od uchodźców po powstaniu warszawskim z dużą grupą aktorów, śpiewaków, muzyków. W grupie tej niezmordowana Krystyna Zelwerowicz, kiedy Niemcy 29 stycznia opuścili Zakopane, od razu zabrała się do organizowania teatru i już po tygodniu zaczęły się pierwsze przedstawienia w sali kina „Giewont”. Na razie wieczory literacko-muzyczne, recytatorskie, pieśni, skecze, wkrótce całe sztuki. Myślano nawet o „Weselu”. Do tego zespołu zgłosił się młody Janusz Warmiński, jako że miał za sobą konspiracyjne za okupacji studia na prywatnych kursach teatralnych małżeństwa Małkowskich.
W Zakopanem znalazł się, jak inni po powstaniu, w którym brał udział jako twórca i dowódca oddziału AK. Teraz próbował swych sił aktorskich w kilku rolach drugoplanowych. Na „prawdziwej” scenie zobaczyłem go po dwóch latach już w Warszawie, kiedy przyjechał tam łódzki Teatr Domu Wojska Polskiego z kilkoma przedstawieniami. Grał w nich także Warmiński, nie pamiętam w jakich rolach. Pamiętam jednak, że nie wyróżniał się niczym szczególnym poza... urodą. Bardzo przystojny, wysoki, szczupły – jego warunkom zewnętrznym nic nie można było zarzucić. Mówiono tylko, że go słuch zawodzi. Zapewne z tego powodu wkrótce rozstał się z aktorstwem, a może dlatego, że na tej drodze w ogóle nie widział dla siebie sukcesów. Został reżyserem, skończył był przecież chlubnie wydział reżyserski w łódzkiej PWST pod kierunkiem samego Leona Schillera, następnie został dyrektorem teatru.
Na tych stanowiskach zaczynał w Łodzi jako współzałożyciel Teatru Nowego wraz z Dejmkiem i grupą młodych aktorów, którzy protestowali przeciw „zastanej rzeczywistości teatralnej”, chcieli tworzyć teatr poruszający problemy społeczne, odpowiadający nowym czasom. Te nowe czasy to początek lat pięćdziesiątych, początek też w teatrze oficjalnie narzuconego socrealizmu. Młodzi zapaleńcy wkrótce zrozumieli, że nie tędy droga. Warmiński już po roku miał dość Teatru Nowego, przeniósł się do Warszawy obejmując dyrekcję i kierownictwo artystyczne Teatru Ateneum świeżo odbudowanego i funkcjonującego już od dwóch sezonów.
Odtąd (rok 1952) zrósł się z tym teatrem przez -–z krótką przerwą – lat czterdzieści, do śmierci. Jeżeli przedwojenne Ateneum nazywano zastępczo Teatrem Jaracza, to jego powojenny byt można by określić jako Teatr Warmińskiego. Powojenne dzieje tego teatru są równocześnie wyrazem ewolucji osobowości jego dyrektora i odwrotnie.
Nazwisko Jaracza padło tu nie przypadkowo. Nowe Ateneum przybrało imię Jaracza, a Warmiński nawiązywał do jego i Schillera tradycji. W swych deklaracjach arystokratycznych powtarzał ich hasła o teatrze żywym, reagującym na przemiany, którym ulega świat i człowiek współczesny; teatrze aktualnym umiejącym doszukać się istotnych spraw współczesności; teatrze użytecznym dla najszerszej publiczności. Tym hasłom starał się być wiernym przez wiele lat swego dyrektorowania. Udawało mu się to raz lepiej, raz gorzej, ale zawsze idee te kierowały jego poczynaniami. Obejmując Ateneum miał 30 lat. Ciągle należał do młodzieży związanej z „nowymi czasami” szczerze czy pozornie. Myślę, że w tym wypadku szczerze, ale bez zaślepienia.
Na początek trzeba było wystawić coś „odpowiedniego”. Było wiele nowych sztuk radzieckich, których jednak ilość nie chciała przechodzić w jakość. Z tych „produkcyjniaków”, tak je wtedy nazywano, Warmiński nie wystawił ani jednej sztuki, z repertuaru rosyjskiego na razie grał Gorkiego i Ostrowskiego. Na inaugurację nowego dyrektora wybrał własną sztukę o chłopach „Zwycięstwo”, poruszająca problemy społeczne. Potem grał drugą sztukę też swego pióra „Chwasty” o podobnej tematyce. Dwie następne napisał w innym duchu, ale nastał już wtedy czas odwilży przed 1956. Te cztery sztuki były nie lepsze ani gorsze niż inne pisane w tych czasach. Po tych próbach Warmiński zrezygnował z dalszego dramatopisarstwa. Była to już druga po aktorstwie rezygnacja. Trafnie pozostał przy zawodach, w których mógł czegoś wartościowego dokonać. Na razie postawił na nową polską dramaturgię. W Ateneum debiutowało wielu młodych dramatopisarzy, którzy potem zajęli poczesne miejsca w tej dziedzinie m.in. Abramow, Choiński, Bordowicz, Falk, Grochowiak, Krasiński, Lutowski, Brandys, Iredyński. Potem poszerzył się ten zespół innymi pisarzami od Kruczkowskiego, Herberta, Różewicza do Osieckiej, Mrożka, Gombrowicza (adaptacje „Trans-Atlantyku”, „Pornografii”, „Kosmosu”) i Głowackiego. Z myślą przede wszystkim o nowej dramaturgii polskiej Warmiński otworzył Scenę 61 en rond. Drugim przedstawieniem na tej scenie była prapremiera zabawnej sztuki Leszka Kołakowskiego „Wejście i wyjście”. Tylko prapremiera, bo od razu cenzura zdjęła ją z afisza, wydano zakaz pisania o niej. Moja recenzja p.t. „Czekanie na Godota u dentysty” także poszła do kosza. Nie było to pierwsze ani ostatnie starcie z cenzurą. Zdarzało się, że nie dopuszczała ona nawet do premiery. O zainteresowaniu Ateneum polską dramaturgią świadczyła też jego inicjatywa zorganizowania dorocznych konkursów debiutów dramaturgicznych co jednak przyniosło rezultaty dość nikłe. Związana z tymi konkursami specjalna scena Studio skończyła się bardzo prędko. Warmiński zwrócił się też w stronę polskiej dramaturgii międzywojennej przypominając „Wielkiego Fryderyka” Nowaczyńskiego czy „Thermidora” Przybyszewskiej, a przede wszystkim sztuki ówczesnej awangardy, rzadko lub w ogóle dotąd nie grane. Ta awangarda to oczywiście Witkiewicz często obecny w Ateneum, ale ukazywał się już wtedy na wielu scenach. Natomiast nowość stanowili: Witold Wandurski „Śmierć na gruszy”, Bruno Jasieński „Bal manekinów”, nigdy nie grani: Tadeusz Peiper „Skoro go nie ma” i okupacyjny Andrzej Trzebiński „Aby podnieść różę”. Te trzy sztuki reżyserował Warmiński z precyzją i widoczną przyjemnością, a z „Balem manekinów” występował też w Szwecji, ZSRR i obu wówczas państwach niemieckich.
Jeszcze większym i bardziej spektakularnym sukcesem było – Październik uczynił to możliwym – szerokie otwarcie na współczesne dramatopisarstwo Zachodu. Wystarczy spojrzeć na kalendarium repertuaru by wyliczyć takie nazwiska autorów: Edward Albee, Tennessee Williams (2), Arthur Miller (4), Harold Pinter, Arnold Wekser, Samuel Beckett, Jean Genet (3), Max Frisch (2), Henry de Montherlant, Wiliam Saroyan, Jean-Paul Startre, Eugene Ionesco, Friedrich Dürrenmatt, Marcel Aimé, James Joyce, Frantz Kroetz, Peter Hacks i jeszcze dwudziestu innych. Tak szerokie otwarcie z uwzględnieniem tylu narodowości, odmiennych rodzajów i stylów dawało pojęcie o tym, co dzieje się w teatrze na świecie (listę uzupełnili nowi pisarze rosyjscy: Szukszyn, Bragiński, Riazanow). Wpłynęło też wydatnie na zmianę oblicza Ateneum. Sam Warmiński określił to w rozmowie z Marią Czanerle: „Dla mnie zawsze motorem działalności człowieka jest idea... Nie chodzi tylko o ideę w znaczeniu politycznego programu. Dziś widzę to bardziej w kategoriach filozoficznych, chodzi o dojście do prawd, jakie nami rządzą, przecież także u Dostojewskiego ludzie opętani są szukaniem idei”.
Wtedy właśnie reżyserował „Biesy”. Materiał do takich dociekań znajdował też w innych dziełach z klasyki (Strindberg), a współcześnie w sztukach z Zachodu, przywołującego niepokoje, zagrożenia, psychiczne komplikacje w dzisiejszym świecie. Jako reżyser wierny tekstowi i stylistyce sztuk, sprawnie prowadzący aktora był raczej dobrym fachowcem niż poszukiwaczem nowych rozwiązań. Ale wszelkimi nowościami interesował się i jako dyrektor popierał je. Powołał nawet specjalną scenę nocną Atelier „dla twórczych poszukiwań w dziedzinie formy i treści”. Jej żywot jednak trwał krótko.
Teatr Warmińskiego to teatr aktorski, bo – jak sądził – tylko przez człowieka można dojść do prawdy o człowieku.
Były okresy, że Ateneum dysponowało jednym z najlepszych zespołów w stolicy. Częściowo stanowili go aktorzy przez cały czas z nim związani jak przede wszystkim jego gwiazda, piękna Aleksandra Śląska, żona dyrektora, jak to określił Edward Krasiński: siła motoryczna teatru. Ale poza tym wielu wysokiej rangi aktorów, w krótszych czy dłuższych terminach, przewinęło się przez tę scenę pozostawiając nieraz pamiętne kreacje jak Gustaw Holoubek (Wojnicki w „Wujaszku Wani”), Jacek Woszczerowicz („Ryszard III” Szekspira, „Dozorca” Pintera), czy Jan Świderski (w sztukach Strindberga i Arthura Millera).
Przy wytrawnych aktorach działali młodzi, Warmiński udostępniał im sceny dla przedstawień dyplomowych. Najzdolniejszych angażował. Tu dojrzewali zdobywając nieraz wysokie pozycje.
Doborowy był zestaw reżyserów. Dyrektor reżyserował średnio jedno przedstawienie na sezon. Reżyserowali niektórzy stali aktorzy, ale najczęściej były to gościnne występy, wśród nich znaleźli się najwybitniejsi przy całej ich różnorodności artystycznej: Wajda i Swinarski, Dejmek i Grzegorzewski, Korzeniewski i Szajna, Hübner i Prus – wszystkich razem było ich czterdziestu. To samo działo się ze scenografami, wśród sześćdziesięciu nie brakowało chyba żadnego.
Gwoli prawdy trzeba powiedzieć, że najświetniejsze dla Ateneum okazały się lata sześćdziesiąte i siedemdziesiąte. Potem repertuar pozostał nadaj wartościowy, ale zespół już tak nie błyszczał jak dawniej. Warmiński dużo wtedy reżyserował (m.in. „Wierzyciele” Strindberga, „Hamlet”, „Wiśniowy sad”). Zawsze pełen nowych pomysłów uruchomił jeszcze jedną scenę, przeznaczoną na kabaret literacki, Scenę na Dole. Był już jednak zmęczony.
Śmierć Aleksandry Śląskiej przeżył głęboko, załamany nie wrócił do dawnej formy. Dobiła go ciężka choroba. Zmarł 2 listopada 1996 r. Miał 74 lata.
Był naszym Mistrzem
Leonard Pietraszak
Warszawski Teatr Ateneum, pod dyrekcją Janusza Warmińskiego, ze znakomitym zespołem aktorskim, z artystycznymi wydarzeniami, jakimi były spektakle – o tym mówiliśmy będąc jeszcze w szkole Teatralnej w Łodzi. Specjalnie przyjeżdżałem na przedstawienia, żeby być blisko tamtych, magicznych dla mnie przeżyć. Jakże silne było we mnie pragnienie znalezienia się kiedyś na deskach tej znaczącej sceny. W kilka lat po dyplomie, mój przyjaciel z zespołu Teatru Ateneum, Marian Kociniak, starał się zaprotegować mnie u dyr. Warmińskiego, ale ... brak było etatu.
Teraz chyba wiem, że dyrektor Warmiński przyglądał się mojej pracy w warszawskich teatrach i w filmie. 19 kwietnia 1977 roku dostałem list:
„Szanowny Panie. Nawiązując do naszej – bodajże sprzed roku – rozmowy, jeśli sprawa jest dla Pana nadal aktualna, prosiłbym o telefon. Codziennie w godzinach rannych, teatr: 26.33.05. Łączę uścisk dłoni. Janusz Warmiński.”
Miałem niebywałe szczęście. Spotkałem na swojej drodze zawodowej dwóch Wspaniałych i Wielkich – Stanisława Hebanowskiego i Janusza Warmińskiego.
W ciągu 22 lat pracy w Ateneum, 20 lat współpracowałem z panem Januszem, aż do ostatnich sztuk w Jego realizacji: „Detektyw” Schaffera i „Za i przeciw” Harwooda. A dużo wcześniej, powierzył mi rolę Zubowa w „Polonezie” J. Sity czy Łopachina w „Wiśniowym Sadzie” Czechowa, w znaczących spektaklach swojej reżyserii, ze znakomitym zespołem, z Aleksandrą Śląską i Janem Świderskim na czele.
Zawsze najważniejsza była dla mnie możliwość współpracy w sztukach reżyserowanych przez Warmińskiego i wiem, że nie byłem w tym odosobniony. Dyrektor i reżyser Warmiński, wymagający ale zawsze otwarty na aktorów, poświęcający cały swój czas dla naszego Teatru, był z tym Teatrem Jednością. Mieliśmy poczucie wartości wykonywania naszego zawodu, dzięki Niemu.
On w niezwykle taktowny i mądry sposób pobudzał nasz intelekt, wrażliwość, odpowiedzialności. Był naszym Mistrzem i wiem na pewno, że jest nadal.
Równie bezsilne jest we mnie niepogodzenie na odejście Mistrzów, Wspaniałych Ludzi, jak i na czas, w którym ważniejszy staje się hamburger niż monolog Hamleta, malarstwo puszek zupy pomidorowej niż „Wiosna w Gościeradzu” – Wyczółkowskiego i Rambo niż Czechow. Ale Ateneum trwa.
Niezwykły
Gustaw Holoubek
Janusz Warmiński był jednym z tych nielicznych, o których chciałoby się powiedzieć wszystko, żeby w następnej sekundzie stanąć bezradnie wobec tego zamiaru. Myślę, że dzieje się tak zawsze, kiedy mamy do czynienia z kimś niezwykłym, z indywidualnością tak bezsporną, że na jej opisanie nie przychodzi do głowy nic poza stwierdzeniem, że mamy do czynienia z uosobieniem szlachetności.
Poznałem go w roku 1957, kiedy po opuszczeniu Teatru Śląskiego i przymusowej dwuletniej nieobecności w teatrze przyjechałem do Warszawy. Od pierwszej chwili objawił mi się jak ktoś trochę nierzeczywisty. Czy jesień tego roku była szczególnie mglista, czy Wisła pod mostem Poniatowskiego wydała mi się bezkresna, dość że nasze rozmowy, a odbywały się one właśnie w czasie nocnych spacerów po moście, były nasycone nie tym co jest, co nas otacza, co określała codzienna rzeczywistość, ale tym, co winno się stać, co trzeba zrobić, aby wypełnić przyszłość, co, słowem, było przedmiotem naszych pragnień.
– Był wysoki, wyprostowany, ubrany lżej niż wymagała tego pora roku i wyglądał tak, jakby nie szedł ze mną, lecz niezależnie ode mnie. O wiele mniej mówił niż ja, ale właśnie tą biernością, słuchaniem, które nie przekraczało granic zdawkowej życzliwości, wbrew temu co prowokował swoim zachowaniem, sprawił, że chciałem Mu się zwierzyć, jak komuś, komu można zaufać.
Nie spotkaliśmy się wówczas w Jego teatrze. Drogi nasze rozeszły się na długo. Dopiero w roku 1968, po rozbiciu Teatru Narodowego z Kazimierzem Dejmkiem zaproszonym przez Niego do współpracy, znalazłem się w Ateneum, aby grać gościnnie Wujaszka Wanię Czechowa. Wreszcie w roku 1989, po odejściu z Teatru Polskiego, zostałem przygarnięty przez Warmińskiego już na stałe. Stało się to jakoś naturalnie bez omawiania warunków współpracy, bez administracyjnych komplikacji, jak dokończenie rozpoczętej w roku 1957 rozmowy, przerwanej tylko na 32 lata.
I tak było już do końca.
Zdumiewające, że ten niezwykły dyrektor Teatru, który przez 45 lat prowadził tę samą scenę, konstruował jej artystyczny wyraz bez cienia konfliktów, przy niezmienionej akceptacji zespołu, w tak oczywistym poczuciem trwania, jak oczywistą jest zmienność następujących po sobie pór roku, który w każdym dniu i każdego wieczoru był do osiągnięcia w swoim gabinecie, albo w innych zakamarkach teatru, którym poświęcał codzienne wędrówki – jak to się działo, że ten człowiek w swojej istocie, był nieobecny. Tak, jakby życie teatru, jego tętno, namiętności aktorów, ich przesadne smutki i radości, przepływały obok Niego.
A przecież wiadomo było, wiedzieliśmy wszyscy, że dawno już swoje życie zamienił na teatr, że w nim i tylko w nim zdawał się być życiu przywrócony.
– Skąd się to u Niego wzięło? Co kształtowało jego psychikę, że niepodobna było dotrzeć do Jego intymności, dociec przyczyn tej izolacji?
Może został zabity już dawno temu. Wtedy, kiedy w czasie okupacji, nieomal w jednym dniu, stracił wszystkich najbliższych: matkę, ojca, dwóch braci zamordowanych w Oświęcimiu, na Pawiaku, w Palmirach i Mathausen. Czy ta groza, przekraczająca ludzkie wyobrażenia, nie mogła, niezależnie od tego, kto tego dokonał, pozbawić wiary w człowieka, zarazić wiecznym lękiem przed obcowaniem z nim. A może ciąg powierzonych innym aktów ufności odpłacanych sprzeniewierzeniem i nielojalnością zamknął Mu drogę do zwierzeń i szczerości. A może przeciwnie. Bywali dawniej dżentelmenami, których tajemnicą czaru i godności była wstrzemięźliwość w szafowaniu własnymi uczuciami i dystans wobec wynurzeń innych. Taka postawa nazywała się męską i miała tę zaletę, że pozwalała na długotrwałe utrzymywanie przyjaznych stosunków z innymi ludźmi a jej główną cechą był takt i szacunek wobec nich.
Jeden, jedyny raz, pierwszy i ostatni, byłem świadkiem manifestacji Jego uczuć, wstrząsającej i prawdziwie tragicznej. Na parę miesięcy przed swoją śmiercią, został napadnięty, w nocy, na ulicy. Miał zwyczaj wracać do domu pieszo. Tego wieczoru wyszedł z teatru koło godziny 23. W połowie drogi pod górę ulicy Tamki zauważył zatrzymujący się nagle, jak mu się zdawało, pusty autobus, z którego wyskoczyło dwóch mężczyzn. Powalili go na ziemię i bijąc usiłowali mu ściągnąć z palca obrączkę. Jego krzyk, jak potem twierdził, przeraźliwy krzyk spowodował, że uciekli. Powlókł się do domu i dosłownie zapadł się w nim, nie powiadamiając o tym wypadku nikogo. O wszystkim dowiedzieliśmy się dopiero po paru tygodniach. Było już za późno na schwytanie sprawców. Kiedy runąłem na Niego pytając dlaczego to zataił powiedział: „Wie pan, ja jestem oficerem, oficerem AK i leżałem na bruku, w błocie, bity, kopany i całkowicie bezbronny – to niemożliwe.” – Gasł potem w oczach. Któregoś dnia nie przyszedł do teatru i tego samego dnia dowiedzieliśmy się, że już nigdy nie przyjdzie.
Zaraz po przekroczeniu bramy do Ateneum, po prawej stronie holu mieści się gabinet dyrektora. Teraz ja go zajmuję. Zdarzyło mi się już kilka razy, że przed naciśnięciem klamki zapukałem do drzwi czekając na pozwolenie wejścia.
Pan Dyrektor
Edward Krasiński
Nie pamiętam ani daty ani okoliczności pierwszego spotkania z Januszem Warrnińskim. Musiałem odwiedzić go na początku lat sześćdziesiątych, kiedy zacząłem zbierać materiały do dziejów Teatru Ateneum. Ale utrwaliły mi się w pamięci wstępne fragmenty rozmowy.
I
Zachwycił mnie urok architektoniczny gabinetu gwiaździstego i przypomniałem nowemu gospodarzowi, że tu do roku 1939 siadywał wielki Jaracz. Dorzuciłem w tonie mentorskim - młody redaktor - jakieś szczytne słowa o tradycji, posłannictwie teatru, testamencie Jaracza, które Dyrektor przyjął z pobłażliwym uśmiechem, z niecierpliwą wyrozumiałością. Zaproponował kawę albo herbatę. Od tego czasu wielokrotnie odwiedzałem go w tym gabinecie jako dyrektora Teatru Ateneum albo prezesa Polskiego Ośrodka ITI. Najczęściej w trakcie organizowania i przygotowywania kolejnych jubileuszy Teatru i rocznic Jaraczowskich. Do gabinetu gwiaździstego można wejść z korytarza bocznego. Może raz albo dwa podczas mej obecności ktoś przez te drzwi wchodził czy wychodził. Zazwyczaj droga do Warmińskiego prowadziła przez lilipuci pokoik sekretariatu i wąskie drzwi rodem z utajnionej garsoniery. Naprzeciw wejścia obszerne biurko z lampą utrzymane w idealnym porządku, na lewo podłużny stolik z kanapą, na ścianach afisze i plakaty Teatru.
Nie widziałem go nigdy siedzącego za biurkiem. Gości przyjmował od drzwi, płaszcz wieszał osobiście w szafce ubraniowej obok wejścia, zapraszał do stolika zawsze z ujmującym uśmiechem i pogodą, jakby nie było na świecie tragedii, burz, konfliktów, zmartwień, intryg, zawiści.
W swoim gabinecie wydawał się czarownikiem. Zmuszał gości do wyciszenia, uspokojenia wewnętrznego, stwarzał atmosferę bezpieczeństwa, przyjaźni i serdeczności , ojcowskiej opieki, nienagannie elegancki, taktowny i życzliwy. Każda rozmowa z nim była dla mnie nową przygodą i odpoczynkiem.
Mówił niewiele i nie znosił gadulstwa. Dobierał starannie słowa, stawiał powściągliwe oceny, choć potrafił być - czymś dotknięty albo rozbawiony solennym głupstwem - piekielnie ironiczny i złośliwy. Miał skrytą naturę. Nie mówił o sobie, o swym życiu , dorobku, o sukcesach i zasługach Teatru. To zamknięcie w sobie można tłumaczyć niechęcią do autoreklamy, nieśmałością albo po prostu pokorą, którą mógł obdarzyć wielu aktorów czy dyrektorów teatru.
Dziś piszę o tym z żalem. Tyle spotkań, rozmów, lampek wina, wspólnych narad i projektów - a bywaliśmy tylko obok siebie, szczelnie okryci, zajęci bieżącymi sprawami. Żadnych zwierzeń osobistych, rodzinnych wynurzeń. Dopiero po zgonie, kiedy czytamy nekrologi, biogramy pośmiertne, kiedy przeglądamy ankiety czy kronikę życia, uświadamiamy sobie, jak mało znaliśmy drugiego człowieka. Boleśnie mało.
II
Nie wiedziałem, że Warmiński to nazwisko przybrane, że należał do Armii Krajowej, że uwięzieni w roku 1940 na Pawiaku rodzice i dwaj bracia zostali rozstrzelani. Nigdy nie afiszował się legitymacją partyjną, nie zdradził słowem swej wieloletniej przynależności. Podczas przygotowywania któregoś jubileuszu próbowałem namówić Dyrektora na udostępnienie archiwum teatralnego i domowego. Wyjął z szafy dwie - trzy teczki, w milczeniu je kartkował, czasem żywo komentował, w końcu obiecał wybrać coś na następne spotkanie. Nic z tego - zbyt wcześnie, sprawy drażliwe, krzywdzące, trzeba jeszcze poczekać.
A miał niezwykłe zrozumienie historii, jej roli i znaczenia, prawdziwej historii. Nie potrafił opanować wzburzenia, gdy mówił o legendzie Konrada Swinarskiego po przykrych doświadczeniach współpracy w Ateneum albo, gdy protestował przeciwko mitom Bohdana Korzeniewskiego, przerywając lekturę specjalnego zeszytu „Pamiętnika Teatralnego" poświęconego temu reżyserowi. Lekceważył w ostatnich latach w sposób skrajny krytykę teatralną, teraz zwątpił i w historię teatru.
Z własną historią również się nie pogodził. Na sześćdziesięciolecie Ateneum w 1988 roku napisałem szkic o dziejach teatru dla wydawnictwa jubileuszowego. Opisując pierwsze powojenne lata podkreśliłem, że „ta młodzieżowa scena miała być teatrem sojuszu robotniczo-chłopskiego, miała opiewać komunistów i przodowników pracy, dawać świadectwo wierności i czystości ideowej pokolenia zetempowskiego". To Dyrektor zaakceptował, ale następne dwanaście wierszy maszynopisu skreślił nerwowo na ukos. Tę jedyną ingerencję wewnętrzną zbył cierpkimi półsłówkami w rodzaju: po co to, komu to potrzebne, czy warto. Twarz miał ściągniętą, ręka lekko drżała. Ustąpiłem od razu, bez dyskusji, zaskoczony i zdziwiony tak gwałtowną reakcją mego chlebodawcy. A przypominałem w tym ocenzurowanym fragmencie komunizujący rodowód Warmińskiego, współtwórcy wojującego i kolektywnego Teatru Nowego w Łodzi, sceny „karhanowców", oraz autora „wzorowej socrealistycznej sztuki o spółdzielni produkcyjnej i kułakach pt. Zwycięstwo, granej, drukowanej i kolportowanej po całej Polsce".
Z pewnością nie był to motyw biograficzny odpowiedni na okoliczność jubileuszową i sprawił Dyrektorowi przykrość. Był w zgodzie z historią, nie został oprotestowany, ale wycięty. Wiele razy o tym myślałem, choć nie miałem odwagi w następnych spotkaniach i rozmowach powrócić do tego wątku. (...)
V
28 grudnia 1983 późnym wieczorem zatelefonował do mego domu Janusz Warmiński. Może z życzeniami noworocznymi, może w jakiejś sprawie. Nie pamietam, ale do tej pory słyszę jego głos i przytłumiony śmiech, gdy opowiadał mi z jakąś triumfującą satysfakcją następującą anegdotę, którą od razu zapisałem:
Prezes rozwiązanego w stanie wojennym ZASPu Andrzej Szczepkowski poszedł na Powązki, by w Alei Zasłużonych złożyć kwiaty na grobie Marii Dulęby, swej mistrzyni i nauczycielki. Niedaleko znajduje się grób Tadeusza Białoszczyńskiego, z którym był zaprzyajźniony Henryk Szletyński. Kiedy Szczepkowski złożył kwiaty i zawrócił wąskim chodnikiem, z naprzeciwka wyrosła delegacja nowego ZASPu w osobach Henryka Szletyńskiego, Tadeusza Jastrzębowskiego i Zofii Tymowskiej, zdążająca z kwiatami do grobu Białoszczyńskiego. Szczepkowski nie miał odwrotu, a nie trzeba nikomu tłumaczyć, że Szletyńskiego, prezesa neo-ZASPu, nie ubóstwiał. Mijając ich szarmancko zdjął kapelusz i głośno zarecytował „do tyłu": Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie!
Za to poczucie humoru w najgorszych czasach, niech Pan Janusz odpoczywa w pokoju. To westchnienie żałobne zapisuję w dzień zaduszny, dokładnie w drugą rocznicę śmierci Wielkiego Artysty i Dyrektora.
[ze zbiorów Teatru Ateneum]
Sfinks
Jan Matyjaszkiewicz
Pan Dyrektor Janusz Warmiński niewątpliwie osiągnął sukces. Nie chodzi tylko o ilość lat piastowania funkcji kierowniczej Teatru Ateneum, ale i o jakość tego, co robił. W umysłach wielu ludzi, z którymi się spotkałem, Teatr Ateneum jest teatrem, na którym się nie zawodzą, teatrem dobrym. Wprawdzie pewien dziennikarz kulturalno-teatralny zapytał mnie wprost, tuż przed śmiercią Janusza Warmińskiego: „Kiedy on wreszcie odda ten teatr komuś innemu?” Ale my byliśmy dumni, że On tak długo trzyma się na tym stanowisku.
Dla mnie Janusz Warmiński był i nawet jest jeszcze teraz całkowitą zagadką. Popularnie był nazywany przez zespół „Chińczykiem”. Nie przez żółć, gdyż takiej nie miał. Wprost przeciwnie. Był człowiekiem łatwo wzruszającym się. Nie zapomnę jego mokrych oczu, gdy po raz drugi mnie angażował.
Posiadał wielką kulturę, delikatność, uparte zdecydowanie w dążeniu do celu, odwagę dawnego żołnierza podziemia i... całkowity brak decyzyjności. Pamiętam jedną z prób „Męża i żony” Fredry, na której Aleksandra Śląska zapytała stanowczym i ostrym głosem: „Janusz, czy mam iść w lewo, czy może w prawo?”. On zaś spokojnie odpowiedział: „Oleńko, możesz iść w lewo” – po czym równie spokojnie dodał: „Albo w prawo”. Nie opiszę jak po tym stwierdzeniu zmienił się wygląd naszej gwiazdy. Tak, „Sfinks” jest dla mnie lepszym określeniem niż „Chińczyk” z tego powodu, że kryje w sobie tajemnicę, coś zasłania, ukrywa przed natrętami.
On zawsze usuwał się w cień. Jednak do ostatniej chwili życia przychodził do naszej garderoby. Niewiele mówił, a jeżeli już, to zapalał się wtedy niemiłosiernie. Przeważnie prowadził próby spokojnie, ale potrafił wpaść także w sporą histerię. Oczy Mu się zapalały, głowę unosił w górę, aureola z resztkami siwiejących, puszystych kosmyków jaśniała nad nim złowieszczo. Mowę miał wyjątkowo płynną, szczerą, wręcz dramatyczną. Siedział wyprostowany, sztywny. W ruchach rąk był oszczędny a ponieważ zawsze stawiał szklankę z gorącą herbatą na skraju stołu przy swoim prawym łokciu, słuchacze do których mówił zamiast śledzić treść reprymendy z przerażeniem wlepiali wzrok w płyn stający nad brzegiem przepaści i rzeczywiście cisza była jak makiem zasiał. Herbata jednak nigdy nie spadała.
Czemu Janusz Warmiński został usunięty z Teatru Ateneum w 1958? Dlaczego w 1960 wrócił na swe stanowisko? Jego zwolnienie jak i powrót stanowi dla mnie zagadkę przyrodniczo - polityczną.
W roku 1960 zapukałem do szacownych drzwi gabinetu Pana Dyrektora, o którym przecież słyszałem wiele. Prowadził teatr ciekawy, współczesny, niekonwencjonalny. Wystawiał też swoje sztuki zorientowane na „prawdziwą prawdę”. Ale któż z nas nie był wtedy wyprowadzony w pole przez tę gigantyczną mistyfikację, której zbrodnie tuszowano wielkimi słowami? Poza tym spotykałem go dość często, jeszcze jako student szkoły teatralnej, jak paradował w towarzystwie mojej przyszłej żony, Rysi Hanin, po Krakowskim Przedmieściu. Był kruczo czarny, w ciemnych okularach, wysoki, przystojny i trochę głuchy. W swoim gabinecie przyjął mnie chłodno, ale z pełną elegancję. Powiedział, że słyszał o mnie to i owo i chętnie będzie kontynuował ze mną współpracę. Tak się też stało. Od 4 marca 1960 do 29 grudnia 1969 zagrałem w 35-ciu sztukach. Repertuar, w którym grałem był ułożony i zrealizowany przez pana Janusza w państwie o profilu realizmu socjalistycznego. Ile w nim sztuk polskich, współczesnych, ile tytułów kontrowersyjnych, ilu doskonałych reżyserów. Trzeba pamiętać, że w tamtych czasach ludzie ginęli lub szli do więzienia za odchylenia od „jedynie słusznej linii”. A Janusz Warmiński wystawił np. „Kondukt” Bogdana Drozdowskiego, w której to sztuce główną rolę grało ciało w trumnie.
W 1961 otworzył „Scenę 61” – pierwszą w Polsce okrągłą scenę na środku widowni. Na pierwszy ogień poszedł profesor Leszek Kołakowski, który oddał w ręce Dyrektora swoją sztukę „Wejście i wyjście”. Rzecz działa się w poczekalni dentystycznej, gdzie pacjenci czekali na wejście i wchodzili do gabinetu, lecz nikt nie widział ich powracających... Sztuka miała tylko trzy prezentacje, gdyż polska cenzura nie widziała w społeczeństwie aż tylu chorych na uzębienie. Oczywiście w późniejszych kronikach jako pierwsze wysunęło się drugie w kolejności „Dwoje na huśtawce” Gibsona w reżyserii człowieka również odważnego i nie idącego z „nurtem rzeki”, pana Andrzeja Wajdy. A cóż dopiero mówić o panu Warmińskim, który co jakiś czas podpisywał listy literatów o wyższości kultury nad nierządem! W czasie stanu wojennego Kazimierz Dejmek, jako dyrektor Teatru Polskiego, na moich oczach zawiązał komórkę OPZZ-u, tłumacząc nam, że nie chce drażnić władz, a w ogóle jakie to ma znaczenie. Tego u dyrektora Warmińskiego nigdy nie spotkałem.
Ze mną Janusz pracował niechętnie. Nie przepadał za mną.
Pierwszy raz wziął mnie do „Nocnej opowieści” Choińskiego. Co się działo na próbach za długo by pisać. Drugi raz miałem zaszczyt współpracować z Nim przy „Incydencie w Vichy” A. Millera. Pewnego razu na próbie krzyknął na mnie z furią: „Czemu się pan wygłupia ?” Patrzyłem zbaraniały. Nie bardzo sobie jeszcze wtedy zdawałem sprawę z mojego wyglądu, moich ruchów, chodzenia, mowy – że to wszystko jest dość śmieszne i że ja nic nie robię, żeby takie było. Trzecia rola u Dyrektora to Mąż w „Mężu i żonie” Fredry, gdzie zawitałem raczej na wniosek Pani Dyrektorowej, co bardzo mi schlebiało i dodawało otuchy.
I rzeczywiście przez krótki moment Ola była mną zachwycona, ale reżyser nie zwracał na mnie najmniejszej uwagi. Miałem jednak satysfakcję grając tę rolę, bo podsłuchałem jak pan Warmiński chwalił się przed innymi ludźmi: „Wiesz” – mówił wyraźnie uszczęśliwiony – „Janek się w ogóle Oli nie boi i wyobraź sobie, krzyczy na nią. Naturalnie w roli” – dodał z tajemniczym uśmiechem. Odebrałem to pozytywnie, nawet byłem odrobinę wzruszony. Do dziś myślę, że strach przed Aleksandrą Śląską stwarzał równowagę, która zapewniała Teatrowi stabilizacje i jego ciągły marsz do przodu. W ten sposób ten pociąg jechał.
Kiedy rozeszły się wieści, że pan Janusz znów wisi na włosku, znalazł się ktoś, kto Go miał ratować. Odbyły się długie tajne nocne narady, po czym ogłoszono, że nowa gwiazda ukazała się na firmamencie Jaraczowskiej sceny. Myślę, że władza reprezentacyjna pozostawała w rękach gospodarza, zaś wykonawcza Oleńki skurczyła się do połowy. Zresztą partner był wyśmienity! Teatr Ateneum zyskał w osobie Jana Świderskiego nową wartość, co zaowocowało prawdziwymi kreacjami. Ja zetknąłem się ze Świderskim w „Wujaszku Wani” A. Czechowa i to zetknięcie skończyło się dla mnie tragicznie. Ówczesny „Wujaszek Wania” z 1969 reżyserowany był – żeby było śmieszniej – przez dyrektora Kazimierza Dejmka z dyrektorem Gustawem Holoubkiem w roli tytułowej i dyrektorem Janem Świderskim w roli profesora Sieriebriakowa. Ja grałem Tielegina. Mimo że moją koncepcję roli zaakceptował reżyser Dejmek, „Świdrowi” była ona nie w smak i zaraz po premierze, gdy reżyser „przestał bywać” na przedstawieniach, pan Jan zwrócił się do dyrektora Warmińskiego z prośbą, bym zmienił swoją koncepcję gry. I z tą wiadomością zapukał do mnie Dyrektor Warmiński. Zdziwienie moje nie miało końca. – „Jak to?” – mówię – „przecież to wymagałoby akceptacji reżysera!” – „No tak...” – z lekkim zażenowaniem odparł Dyrektor – „Ale mistrz zagroził, że jeżeli nie zmienisz koncepcji, to on wyjdzie z teatru” I dodał: „Albo on, albo ty”. Dwa razy krążył w roli dyplomaty między naszymi garderobami, co skończyło się moim trzymiesięcznym wymówieniem.
Minęły lata. Na jubileuszu Teatru w 1988, na który również byłem zaproszony, Ola Śląska wzięła mnie pod rękę i długo tłumaczyła, że Teatr przeżywa kryzys i... jakby coś przeczuwając, namawiała żebym wrócił, bo tu jest mój dom. Dyrektor Warmiński też za każdym razem jak się spotykaliśmy na zebraniach ITI czy spektaklach namawiał mnie do powrotu. Wróciłem do Ateneum. (...)
Po śmieci Świdra i równie dramatycznej śmierci Oli, Janusz Warmiński i Teatr stanęli na rozdrożu. Miał dużo osobistego szczęścia. Istotne również było to, że wszyscy Go lubili, wręcz uwielbiali. Myślę jednak, że w tym ostatnim okresie nie znajdował zrozumienia dla swoich koncepcji, ambicji, dla swojego profilu prowadzenia teatru. (...)
„Głośniej ojciec! Podobno ja nic nie słyszę!”
Grzegorz Damięcki
Przed rozmową z Dyrektorem Warmińskim w sprawie mojego engagement, koledzy z Teatru Ateneum serdecznie mi radzili, abym po wejściu do gabinetu mówił jak najgłośniej, bo „szef nic nie słyszy”.
Podziękowałem i wszedłem. – Dzień dobry! Panie! Dyrektorze! – wyryczałem. Dyrektor spojrzał na mnie spod oka, zrobił bardzo długą pauzę, uśmiechnął się tajemniczo. – Niech pan nie krzyczy, niech pan siada – powiedział spokojnie. Już w czasie tej rozmowy utwierdziłem się w przekonaniu, że posiada on jakiś dodatkowy zmysł, rentgen w oku. Zna jakąś wielką tajemnicę, o której inni nie mają pojęcia. To „coś” istniało nawet w elegancji, z jaką kroczył po korytarzu, w sposobie wysławiania się – oszczędnym i celnym.
Banalnie to brzmi, ale teatr był jego domem. Krążył po nim i pojawiał się znienacka. – No, i jak ojciec? Dobrze? – padało nagle zza kotary, a ja czułem się przez parę sekund naprawdę niezastąpiony. Chciał żebym tak właśnie czuł. – Dobrze, panie Dyrektorze! – wrzeszczałem. I już znikał, a ja nabierałem pewności, że to zawód dla mnie.
Jego spokój rozwiewał moje wątpliwości. Kiedy przychodził za kulisy przed spektaklem, siadywał w garderobach, toczył dyskusje, popijał herbatkę i cały czas o czymś głęboko rozmyślał. Dbał o swoich aktorów, maszynistów, krawców, garderobianych. Ale przede wszystkim właśnie aktorów kochał. Chociaż nie zawsze stawali na wysokości zadania. Mam na myśli nie tylko zawód. Nie był pamiętliwy. Za to w czasie prób potrafił wziąć aktora ostro do galopu, bez różnicy, czy to jest rozleniwione „nazwisko” czy bezradny czeladnik. – Głośniej, ojciec! Podobno ja nic nie słyszę! Jako reżyser był cierpliwy. Jeśli w pracy nad rolą, która szła jak po grudzie, dostrzegł u aktora jakiś cień szansy, drobiazg, od razu to uświadamiał, naprowadzał, cieszył się, budował rolę razem z aktorem. Jego krytyka nigdy nie podcinała skrzydeł, nie „zamykała” aktora, nie ośmieszała go w oczach innych. Była zwięzła i trafna. Ewentualne pochwały skracał również do niezbędnego minimum. Powiedział kiedyś mojej matce: - Syn się przydaje. A ja fruwałem potem ze szczęścia. Dbał o nasze zdrowie. O swoje nie dbał wcale. Nie sypiał, nie jadł. Nie miał czasu na myślenie o sobie. Walczył o teatr. Budził mój najgłębszy szacunek, był niekwestionowanym autorytetem zawodowym i moralnym.
Mimo że nie udzielał wywiadów, nie bywał w „towarzystwie”, nie zabiegał o aplauz (dziś to brzmi abstrakcyjnie) dla ludzi teatru był kimś niesłychanie ważnym. Był guru. To wszystko trzymało nas w ryzach i sprawiało, że istniał „zespół”. Dziękuję! Panie! Dyrektorze!
Wiedział, że talent wymaga poszanowania i autonomii
Maciej Wojtyszko
Janusz Warmiński nie był Dyrektorem teatru. On był teatrem. Teatr Ateneum, w chwili gdy go poznałem, składał się z budynku i wielu wspaniałych ludzi, połączonych z osobą swojego szefa tysiącami niewidzialnych nici.
Granica nie była jasna do końca. Leżące w stertach maszynopisy sztuk za plecami dyrektora, to były Jego myśli, Jego plany i Jego zamiary, ale sztuki czytali wybrani aktorzy i pracownicy działu literackiego, a opinia o nich była opinią całego teatru, tylko wyrażoną ustami Dyrektora.
Źle zawieszona plansza w foyer bolała dyrektora, kierownika technicznego ale i cały teatr. Cały teatr współczuł choremu koledze, cały teatr żył radością z nowo narodzonego dziecka.
Janusz Warmiński wkomponował się z niespotykaną kulturą, taktem i mądrością w organizm swojego teatru, zrósł się z nim i tylko z podziwu godną pokorą moderował emocje swoich współtwórców, kierunkował ich życie, ochraniał przed mylnymi wyobrażeniami o sztuce i własnej doskonałości.
I zawsze dla dobra sceny.
Bez przesady i fałszywego patosu, śmiało można powiedzieć, że Janusz Warmiński przede wszystkim starał się służyć tej jedynej w swoim rodzaju prawdzie sztuki, jaką można czasem zbiorowo odnaleźć na scenie. Poszukiwanie tej wartości było dla Niego absolutnym priorytetem. W miarę upływu czasu coraz bardziej udręczony chorobami, coraz bardziej heroiczny w walce o swój teatr – jego istnienie i rangę. W miarę upływu czasu coraz bardziej pozbawiony innej pasji, innej miłości niż miłości tworzenia.
Są jednak twórcy, którzy w ofierze dla swojego talentu składają swoje człowieczeństwo, godność, etos – wierząc, że cel uświęca środki. Nie On.
Wciąż rozdzierany przez bardzo przecież częste w teatrze konflikty między postępowaniem etycznym a postępowaniem dobrym dla sukcesu artystycznego, Dyrektor Warmiński z niespotykaną szlachetnością i wyjątkową mądrością umiał decydować sprawiedliwie, ale i efektywnie. Człowiek o najwyższym poziomie moralnym znosił cierpliwie i z godnością to wszystko, co histeria, zarozumiałość, głupota i zły przypadek mogą uczynić, by przeszkadzać w powstaniu kolejnego przedstawienia. Premiery odbywały się w teatrze wtedy, kiedy były możliwe. A kiedy były możliwe? Kiedy grono wielkich talentów dojrzało do premiery.
Nie piszę tego złośliwie. Piszę z podziwem dla talentów, ale z jeszcze większym dla Dyrektora, który wiedział, że talent wymaga poszanowania i autonomii. A przecież sam był reżyserem, autorem i pewnie niejednokrotnie wiedział dużo lepiej jak zrobić coś, co zaproszeni współpracownicy piłowali mozolnie i w niewłaściwą stronę.
Sądzę, że sztuką jest wyreżyserować przedstawienie, ale równie trudną sztuką jest pozwolić wyreżyserować ją komuś innemu. Pomóc, gdy trzeba i powstrzymać, gdy trzeba. Jeśli spojrzymy na listę nazwisk reżyserujących przez te trzydzieści lat w Ateneum, zauważymy, że prawie wszystkie sławy naszego teatru zrobiły tu choć jedną premierę. I wielu innych. I to też jest miarą wielkości Janusza Warmińskiego.
Chciałbym napisać coś bardziej krytycznego, coś, co nie brzmiałoby panegirycznie, ale sądzę, że mi się to nie uda. Jego przyjaźni i życzliwości zawdzięczam zbyt wiele. Jego wrażliwość i takt ratowały mnie z niejednej opresji, a Jego brak uświadomił mi, jak bardzo Go przeżywałem, czciłem i kochałem. (...)